Eva-Lena Lörzer

Freie Journalistin und Autorin

1 Abo und 0 Abonnenten
Artikel

Fragment reportażu Evy-Leny Lörzer „Wszystkich nie mogą zamknąć" z książki „Ojczyzna dobrej jakości", Wydawnictwo Czarne 2019 - Społeczeństwo - Newsweek.pl

Back in the U.S.

Back in the U.S.

Back in the U.S.S.R.!


- śpiewa, czy raczej krzyczy, z cynicznym uśmiechem Igor Bancer - czarny ubiór, tatuaż z dużym napisem „stay-true" na grzbiecie prawej dłoni, znoszone adidasy - w ten śnieżny wtorkowy wieczór pod koniec grudnia na jednej z bocznych uliczek w centrum Grodna. Wskazuje na imponującą kamienicę w kolorze różowym po swojej prawej stronie i wyjaśnia po angielsku: „Za tą piękną fasadą kryje się fucking KGB". Potem kieruje palec na jedną z latarni: „Ale i tak wszędzie są kamery. We live in a fucking dictature!".

Ów trzydziestoośmiolatek, który sam określa się jako fucking rock star, zgodnie z mottem wytatuowanym na dłoni zawsze wyrzuca z siebie dokładnie to, co myśli; przy płaceniu w kiosku za kawę skarży się, że jej cena podskoczyła w ostatnim miesiącu z dwudziestu pięciu na pięćdziesiąt kopiejek: „Pięćdziesiąt kopiejek for shitty, shitty coffee!"; w autobusie ruga kierowcę, bo ten zażądał okazania biletu, zamiast poprosić, a kiedy jakaś starsza pani w futrze upomina go, żeby był cicho, Igor krzyczy jeszcze głośniej: „Dlaczego mam być cicho? Skoro kierowca był nieuprzejmy, to chyba mogę, do jasnej cholery, zwrócić mu uwagę, żeby się zachowywał grzeczniej?!".


W Berlinie Igor Bancer wtopiłby się w obraz ulicy. Na Białorusi wyróżnia się z tłumu. W tym niewielkim kraju, który szczyci się czystymi miastami - oprócz śmieci nie toleruje na ulicach również bezdomnych czy pijaków - głośne publiczne kłótnie to raczej rzadkość. Bancera nie obchodzi to, że zwraca na siebie uwagę. A przecież już niejeden raz lądował w milicyjnym areszcie na kilka dni - ostatnio w 2015 roku, za publiczne przeklinanie. Jako redaktor naczelny niezależnego magazynu „Głos" i rzecznik prasowy zdelegalizowanego obecnie Związku Polaków na Białorusi, zajmującego się wspieraniem języka i kultury około czterystutysięcznej mniejszości polskiej, dał się poznać białoruskim władzom jako niepokorny obywatel.


Jak ktoś taki jak Igor Bancer może żyć na Białorusi, w autorytarnym kraju, gdzie w niewyjaśnionych okolicznościach ginęli ludzie? Jak żyje się na Białorusi, będąc członkiem mniejszości narodowej, osobą myślącą krytycznie i zainteresowaną polityką? Ile wolnomyślicielstwa toleruje demokratura Łukaszenki? Moje sześciodniowe poszukiwania niszy i enklaw wolności w białoruskim społeczeństwie prowadzą w pobliże granicy z Polską, do Grodna, do mieszkającego tu Igora Bancera, Polaka z pochodzenia, do zaprzyjaźnionych z nim członkiń feministycznego zespołu punkowego Messed Up, a także do stolicy kraju, Mińska, do Piotra Markiełaua, aktywisty Legalize Belarus, ruchu na rzecz edukacji o środkach psychoaktywnych i złagodzenia ustawy antynarkotykowej.

Tego wieczoru Igor Bancer jeszcze wiele razy będzie wyklinał system. Przechodnie patrzą na niego zdumieni, ale jego tyrady pozostają bez konsekwencji. Represje na Białorusi nie działają w tak otwarty sposób. „Nie jesteśmy w Korei Północnej. Nie od razu zabierają cię do paki - mówi Bancer. - Wszystkich nie mogą zamknąć". Autokratyczny system stara się raczej zastraszyć i złamać ludzi przez swoją nieprzewidywalność - rzadko aresztuje się kogoś za „przestępstwo właściwe". Na przykład Bancer trafił do aresztu nie za swoje krytyczne teksty czy działalność na rzecz Związku Polaków, ale za „głośne awantury" i udział w nielegalnych zgromadzeniach.


Z awantur nie rezygnuje, ale nie pisze już artykułów, od dawna nie jest też rzecznikiem ZPB. Po kilku telefonach z milicji w 2015 roku, w których straszono go zakazem opuszczania kraju, poświęcił się wyłącznie graniu w swoim zespole punkowym, a utrzymuje się z dorywczych prac - czasem w obsłudze technicznej imprez, czasem jako tragarz. To życie na granicy minimum, co widać po jego dziurawych adidasach, które próbuje naprawiać klejem kupionym w pierwszym lepszym kiosku. Z powodu swojej przeszłości - jak twierdzi - normalnej pracy nie dostanie. Ale mówi o tym z dumą: „Być uznawanym za krytyka reżimu to tutaj komplement".

A więc tak wygląda jego strategia dobrego życia w fałszu - żeby nie dać się złamać, akceptuje fakt, że zasięg jego krytyki skurczył się do wąskiego grona odbiorców, a on sam codziennie musi się martwić, jak związać koniec z końcem, a przy tym zarobić na dwójkę swoich dzieci z poprzednich małżeństw. Na Białorusi nie istnieje coś takiego jak pomoc społeczna. Wręcz przeciwnie - dekret w sprawie zapobiegania pasożytnictwu społecznemu z 2015 roku stanowił do niedawna, że obywatele, którzy pozostają bez pracy dłużej niż sześć miesięcy w roku, muszą w całości płacić za usługi komunalne. Jeśli ktoś może sobie pozwolić, żeby tak długo nie pracować - jak głosi państwowa telewizja ONT - to najwyraźniej musi mieć skądś pieniądze.


„Totalna kpina" - mówi Bancer, który ma problem, żeby uzbierać pięćdziesiąt kopiejek na kawę w kiosku. Nie jest osamotniony w swojej opinii. Mimo zakazu zgromadzeń i zaangażowania ogromnych sił mundurowych w 2017 roku tysiące ludzi wyszły na ulice białoruskich miast w Marszach Oburzonych Białorusinów, żeby wyrazić gniew i złość. Igor Bancer także brał w nich udział, podobnie jak jego koleżanki Liza, Maria i Nastia. W przeciwieństwie do Bancera dziewczyny nie weszły jeszcze w konflikt z władzą, nie musiały też z niczego rezygnować dla swoich ideałów. Nie znają innego życia niż w białoruskiej demokraturze. Wszystkie trzy członkinie założonego w 2015 roku zespołu punkowego Messed Up mają zaledwie po dwadzieścia kilka lat i dorastały w czasach Łukaszenki. Ich poglądy pozostają jednak raczej pod wpływem Igora Bancera i innych starszych kolegów z alternatywnej sceny punk i Oi! (podgatunku street punka) niż rodziców, socjalizowanych w sowieckiej republice.


Dziewczyny same określają się jako feministki. Na portalach społecznościowych i na koncertach wypowiadają się przeciw homofobii, potępiają rasizm, seksizm i faszyzm. Już same podarte ciuchy dziewczyn wyglądają w tym czyściutkim mieście - w którym nawet zostawiony na chwilę jednorazowy kubek po kawie niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wędruje do najbliższego kosza - jak deklaracja buntu przeciw establishmentowi. Co można uczynić w kraju, którego mieszkańcy są zmuszeni dostosować się do narzuconego przez ideologię systemu reguł? Można wyemigrować, można też przeprowadzić spektakularne akcje protestu, przeciwstawiać się narzuconym wartościom i panującej estetyce.


Z włosami trzycentymetrowej długości w kolorze żółtego blond, ubrana w wystrzępione dżinsy z mnóstwem agrafek, buty kowbojki i wojskową kurtkę Nastia otwiera drzwi państwowej szkoły muzycznej, mieszczącej się na starym mieście Grodna w długim szarym budynku w formie podkowy, wywraca oczami i zaprasza do środka, mówiąc: „Mam strasznego kaca. Naprawdę nie mam dzisiaj ochoty na ten syf!".


Od kilku miesięcy uczy w tej szkole śpiewu. Nigdy nie chciała zostać nauczycielką, a już na pewno nie w państwowej szkole, ale nie miała wyboru. Po otrzymaniu dyplomu Akademii Muzycznej w połowie zeszłego roku została skierowana tu jako nauczycielka. „Rząd płacił za moje wykształcenie, więc teraz przez dwa lata muszę robić to, co mi każą" - wyjaśnia, kiedy idziemy długim korytarzem ze świeżo malowaną zieloną podłogą, mijając wiele takich samych drewnianych drzwi. Dopiero pod koniec studiów dowiedziała się o obowiązku pracy w państwowej szkole. „Najlepsi studenci mogą sobie wybrać miejsce pracy. Ale ja nie byłam dobrą studentką, a i z BRSM też nie było mi po drodze". Związek Młodzieży (pełna nazwa - Białoruski Republikański Związek Młodzieży) to założona w 2002 roku przez Łukaszenkę i wierna mu organizacja, spadkobierczyni Komsomołu, komunistycznej organizacji młodzieżowej z okresu ZSRR - bez przynależności do niej mogło się mieć utrudnienia z robieniem kariery w kraju.


Nastia najbardziej chciałaby po prostu zajmować się muzyką. Ale po dwóch latach pracy w szkole muzycznej trudno będzie stanąć na własnych nogach i utrzymywać się tylko z grania w zespole. Występy na Białorusi to dla dziewczyn z Messed Up tak samo trudna sprawa jak dla punkowej kapeli Igora - Mister X. Bancer mówi, że Wydział do spraw Ideologii, Kultury i Młodzieży każe sobie przesyłać do wglądu nazwy zespołów i tytuły piosenek. Grupa pod nazwą Messed Up, co znaczy „popieprzone", której członkinie mają tatuaże, kolczyki, kolorowe włosy i wydzierają się do mikrofonu, nie pasuje do obowiązującej koncepcji ideologicznej. A już na pewno nie, kiedy ich piosenki mają na przykład tytuł I won't, a refren brzmi następująco:

Nie wierzę ci,

nie wierzę w twoją podwójną moralność!

Chcę o wszystkim decydować


„Jest tylko kilka barów, gdzie nikogo to nie obchodzi i można tam grać bez pozwolenia. Ale kiedy wstęp jest płatny, może przyjść milicja i zażądać pieniędzy" - mówi Nastia. Za nielegalne występy grozi grzywna w wysokości około tysiąca euro - to jedna czwarta tutejszych średnich rocznych zarobków. Tak właśnie wygląda reżim na Białorusi - źle widzianym artystom po prostu nie daje się okazji do występów. Jeśli mimo to odważą się bez pozwolenia zagrać publicznie, kary pieniężne skazują ich na finansową ruinę.

Dziewczyn z Messed Up kara grzywny nie odstrasza. Występują głównie w sąsiednich krajach, w Polsce, w Rosji albo na Ukrainie, czy nawet w Niemczech. Latem 2018 roku wystąpiły między innymi na festiwalu Feministisch Kämpfen w Berlinie. W samej Białorusi zagrały dopiero sześć koncertów. Jeszcze nie zdarzyło im się wpaść podczas nielegalnego występu. „Na razie nie miałyśmy problemów z władzami" - mówi Nastia.


Otwiera drzwi do swojej klasy. W niewielkim pomieszczeniu z oknem wychodzącym na zasypany śniegiem dziedziniec czekają jej uczennice, dwie dziewczynki, na oko dziesięcioletnie. Obie mają ciemne, kunsztownie splecione włosy, mocno umalowane usta i eleganckie buciki na obcasie. Jedna ma na sobie różową sukienkę ozdobioną brokatem, druga ubrana jest w mini z czarnej koronki. Dziewczynki przygotowują się do występu przed całą szkołą. Nastia akompaniuje im na fortepianie przystrojonym papierowymi gwiazdami własnej roboty i podaje im tony: „Eeee, eeee...". Potem ustawia na komputerze beat, podłącza mikrofon i podaje uczennicom. Jedna z nich robi krok naprzód i szepcze: „Mam na imię Alisa, jestem...". Nastia krzywi się zabawnie i woła: „Mów głośniej, nie bój się!". Alisa powtarza swój tekst i spięta wykonuje kilka sztywnych ruchów. Koleżanka Nastii, ubrana w elegancki kostium i z gładko upiętymi włosami, siedzi przy pulpicie w kącie sali, zerka surowo i spisuje protokół.


Instagramowe konto Nastii zdradza, że jeszcze kilka lat temu ta radosna dwudziestolatka przypominała raczej Alisę - nieśmiałą dziewczynkę, usilnie starającą się przypodobać innym.

Siedzimy w barze szybkiej obsługi w parku, pogryzamy przyniesione czipsy i oglądamy zdjęcia Nastii. Na najstarszych pozuje w obcisłych sukienkach, umalowana. „Jak lalka. Tego właśnie wszyscy oczekują - komentuje, wystawiając język. - Dziewczynki mają być piękne, a kobiety służą do rodzenia dzieci". Te słowa to nawiązanie do wystąpienia radiowego Łukaszenki, w którym zalecał on osiemnasto- czy dziewiętnastoletnim dziewczynom, żeby zamiast kontynuować naukę, raczej zaczęły rodzić dzieci. A także do rozwieszonych w całym mieście plakatów organizacji pro-life, które codziennie przypominają Nastii, czego oczekuje od niej społeczeństwo - w drodze do pracy mija zdjęcia embrionów w różnych stadiach rozwoju z opisem, zawsze opatrzone hasłem: „Mamo, nie usuwaj mnie".


Według Łukaszenki każda kobieta powinna mieć co najmniej troje, czworo dzieci; od trzeciego przysługuje matce państwowe wsparcie. Nastia mówi, że jeszcze kilka lat temu uważała to za coś zupełnie normalnego: „Pochodzę z tradycyjnej i bardzo religijnej rodziny". Jej matka wychowała oprócz niej, jedynej biologicznej córki, jeszcze pięcioro adoptowanych dzieci i realizowała się w klasycznej kobiecej roli. „W wieku szesnastu lat - opowiada Nastia - z Biblią w walizce wyjechałam ze wsi, by studiować w szkole artystycznej w mieście". I dodaje z szerokim uśmiechem: „A tam krok po kroku zostałam politycznie uświadomiona za pomocą dużych ilości wódki".


Fragment reportażu Evy-Leny Lörzer „Wszystkich nie mogą zamknąć" z książki „Ojczyzna dobrej jakości", Wydawnictwo Czarne 2019

Ojczyzna dobrej jakości Fot.: Wydawnictwo Czarne

Zum Original